niedziela, 18 maja 2014

Stać to policja!

Miałem bardzo niemiłą przygodę w tym tygodniu. Na szczęście z happy endem. Wracałem sobie samochodem z Maracay, czyli takiego miasta położonego o mniej więcej 100 km od Caracas. Wiozłem dla mojego biura 4 nowe laptopy i 2 drukarki.
Już się zmierzchało gdy wjechałem do Caracas. Tuż po zjeździe z autostrady była alcabala, czyli taki tutejszy check-point. Sprawdzili dokumenty i kazali otworzyć bagażnik. Zobaczyli te komputery. Potem jeszcze mnie chwile potrzymali i potem puścili.
Przejechałem może 1000 metrów gdy z mój samochód otoczyły dwa motory. Na każdym po dwie osoby. Ten po mojej stronie miał w ręku pistolet. Zmusili mnie żebym się zatrzymał. Kazali wysiąść z samochodu poczym natychmiast pasażer z motoru wsiadł na moje miejsce i odjechali. Motory i mój samochód, a ja zostałem sam.
Na szczęście miałem w kieszeni komórkę. Nie wiem dlaczego bo zazwyczaj ją w samochodzie wyjmuje. Ale teraz tego nie zrobiłem na szczęście.
Najpierw zadzwoniłem po znajomego, który jak przyjechał stwierdził, że to na pewno robota policji. Że sprawdzają na check-poincie czy człowiek jest uzbrojony, czy wiezie coś ciekawego, a potem puszczają tą informację do czekających kawałek dalej wspólników.
Brzmiało prawdopodobnie. Zadzwoniłem więc do znajomego z ministerstwa spraw wewnętrznych, opisałem moją historię, zapytałem czy coś się da zrobić. Powiedział, że popyta.
Rano samochód stał pod moim domem, z komputerami i drukarkami w środku.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Wenezuela w Kaleidoscopie bzdur

Tak się zastanawiam, kim jest Maciej Wesołowski? Mam nadzieję, że jednak nie prawdziwym dziennikarzem, ale kimś komu dano sympatyczną fuchę, bo jest po prostu jakimś krewnym, czy kochankiem kogoś z LOT-u.

LOT. Bardzo dawno z nimi nie leciałem, ale przyznaję uczciwie że pozostał mi do nich jakiś sentyment. Bo pierwsze podróże lotnicze, jeszcze w latach 70-tych odbyłem wraz z nimi. Tupolewami i Iłami oczywiście. Kilka lotów krajowych, potem wypad do Bułgarii, na narty do Rumunii. Nawiasem mówiąc ciekawe, czy ktoś jeszcze teraz jeździ z Polski na narty do Rumunii?

Ale miało być o Macieju Wesołowskim i o Wenezueli. Bo to przecież żeby pisać właśnie o tym kraju założyłem tego bloga. No ale jaki to ma wszystko związek z LOT-em? Ano taki, że w okresie wielkanocnym odwiedziła mnie moja siostra z mężem. Polecieliśmy sobie na Los Roques i było bardzo przyjemnie.
Siostra przywiozła mi jak zwykle trochę polskich gazet do poczytania. Głównie tygodniki i miesięczniki. I znalazł się wśród nich styczniowy numer Kaleidoscope - magazynu pokładowego Polskich Linii Lotniczych LOT. Renata (siostra) wzięła go dla mnie bo jest w nim reportaż właśnie z Wenezueli - "Wenezuela w tysiącu smaków". I jego autorem jest wspomniany powyżej Maciej Wesołowski.

Na pozór, jeśli ktoś nie zna Wenezueli, to wszystko wygląda nawet OK. Bo jest to dość sprawnie napisany tekst, są w nim ładne i kolorowe zdjęcia. Wszystko w dodatku przetłumaczone na angielski. Niestety problem w tym, że pan Maciej Wesołowski też tej opisywanej przez siebie Wenezueli nie zna. I prawdopodobnie nigdy tu nie był. Bo nie wyobrażam sobie, że ktoś kto Wenezuelę zna, kto ją choć raz odwiedził, mógłby napisać o niej aż takie bzdury. Proszę, oto przykład:

"Nie przypadkiem tu znajduje się też najwyższa i najdłuższa na świecie kolejka linowa. Turyści wjeżdżają na wysokość aż 4765 m n.p.m., na szczyt o nazwie Espejo, pokonując po drodze ponad 3 km w pionie! Wielu po drodze nie wytrzymuje tempa i zapada na lekką odmianę choroby wysokościowej, ale dla widoków ze szczytu naprawdę warto zaryzykować."
Może Pan Maciej Wesołowski zapadł chyba właśnie w trakcie pisania swego tekstu na taką właśnie chorobę. Pytanie tylko z jakiego powodu. Bo na pewno nie z powodu podróży tą koleją linową w Meridzie. Bo ta kolejka nie działa już od ponad 6 lat. Jest remontowana, to prawda, ale w tempie prawdziwie rewolucyjnym. Kolejni ministrowie już regularnie zapowiadają, że zostanie ponownie otwarta "już wkrótce". Miał być to grudzień ubiegłego roku, potem lipiec tego roku, teraz mówi się że może to będzie grudzień tego roku. Ale pewnie i ten termin nie zostanie dotrzymany, bo ostatnie doniesienia mówią o konflikcie między austriackim chyba wykonawcą i inwestorem (czyli rządem w Caracas), który zalega z płatnościami. Poza tym, z tego co wyczytałem w tutejszej prasie, nawet jak w końcu dojdzie do otwarcia kolejki to czynna ona będzie tylko do znajdującej się na wysokości 3400 m stacji La Aguada. Remont odcinka na szczyt Espejo jest wciąż w bardzo niezaawansowanym stadium.

I o tym wszystkim pan Maciej Wesołowski powinien wiedzieć, gdyby oczywiście odwiedził Meridę. Albo chociaż zajrzał do jakiegokolwiek aktualnego przewodnika po Wenezueli.



Kłamstw i podobnych bzdur w tym tekście jest znacznie więcej. Tak dużo, że nawet nie chce mi się ich wszystkich wymieniać. Tylko jeden jeszcze podam przykład. Maciej Wesołowski zachwala słynną lodziarnię Coromoto z Meridy. I pisze:

"Na deser jeszcze lody coca-colowe i o smaku lokalnego alkoholu arequipe."
Otóż, szanowni pasażerowie LOT-u, znowu będziecie zawiedzeni. Bo znowu magazyn pokładowy robi z Was idiotów. Arequipe to nie żaden alkohol, ale po prostu kajmak, czyli zagęszczone słodkie mleko. To bardzo popularna w Ameryce Łacińskiej słodkość mająca w języku hiszpańskim wiele nazw. W Argentynie mówi się na to dulce de leche, w Panamie bienmesabe, w Meksyku cajeta, a w Wenezueli i Kolumbii właśnie arequipe.

Czytałem gdzieś w polskiej prasie, że LOT się reformuje, restrukturyzuje, że staje się chce stać się nowoczesną, konkurencyjną linia lotniczą. Może więc powinien też zreformować swój Kaleidoscope. Bo publikowanie takich bzdur, to jednak, tak mi się wydaje, brak podstawowego szacunku dla czytelnika czyli pasażera.

środa, 12 lutego 2014

Idioci z Rainbow Tours

Dowiedziałem się właśnie z bloga redaktora Tomasza Surdela, że w ubiegłym tygodniu w Caracas została napadnięta i obrabowana ze wszystkiego polska wycieczka zorganizowana przez Rainbow Tours. Ręce mi opadły, naprawdę. Bo to co red. Surdel dyplomatycznie nazywa "zaskoczeniem", tak naprawdę jest, moim skromnym zdaniem, niezłym skandalem.
Chodzi o miejsce w którym Rainbow Tours zorganizowało swym klientom nocleg. Dzielnica San Bernardino to nie od wczoraj tzw. "zona roja", czyli strefa bezprawia i bardzo wysokiej jak na Caracas przestępczości. Umieszczanie tam grupy turystów, to nie tylko lekkomyślność, to po prostu igranie z ich życiem.
Napadnięci turyści mogą naprawdę uważać się za szczęściarzy. Że tylko stracili pieniądze i jakieś elektroniczne duperele. Bo równie dobrze mogli stracić życie. W Caracas, zwłaszcza w takich miejscach jak właśnie San Bernardino, malandros strzelają do ludzi bez wahania i bez zastanowienia. I często z błahego powodu. A to, że ktoś nie chciał czegoś oddać, a to że ktoś się źle spojrzał. Poczucie bezkarności przestępców jest olbrzymie. Ale czemu się dziwić, skoro aparat sprawiedliwości jest do cna skorumpowany, a policja zupełnie nieefektywna. Zresztą, bardzo często, to właśnie policjanci po godzinach pracy odrabiają "drugą szychtę", znacznie bardziej lukratywną, w przestępczych bandach.
I Rainbow Tours "wystawiło" swych klientów właśnie na jedną z najbardziej znanych scen przestępczości w centrum Caracacas. Dlaczego? Zupełnie tego nie rozumiem. Bo to chyba nawet nie oszczędność, bo nie wierzę aby ten Hotel Avila był rzeczywiście o wiele tańszy od porównywalnych hoteli w Chacao. Więc co? Pewnie, po prostu, bezmyślność.
W sumie to nawet nie wiem po co biura podróży pchają swych klientów do wenezuelskiej stolicy, czyli w paszczę przestępczego lwa. To miasto nie jest żadnym must-see, można je łatwo w programie wycieczki ominąć.

piątek, 3 stycznia 2014

Nowy Rok

5 i pół godziny. O tyle później, w porównaniu z Polską, zawitał do Wenezueli rok 2014. Ale w końcu się pojawił. Wenezuelczycy witali go, w większości, na plaży. Ja też.

I choć mieszkam tu już sporo czasu, niezmiennie mnie dziwi ta wenezuelska miłość do smażenia się i tłoczenia się nad morzem. Bo wypoczynkiem nazwać tego nie można - plaża bez głośnej muzyki i alkoholu nie jest tu plażą. A najlepiej jest, jeśli można na nią wjechać samochodem!

Tyowy Wenezuelczyk czuje dopiero pełnię szczęścia i wakacyjny klimat, gdy położy się w cieniu własnej terenówki, z otwartym bagażnikiem wypełnionym głośnikami i zdoła nimi zagłuszyć muzykę z terenówki sąsiada. Cały dzień będzie pił, smażył kiełbaski na przenośnym grillu, komentował która z przechodzących lasek ma najfajniej zrobione cycki, a o zachodzie słońca, pijany, wsiądzie w terenówkę i pojedzie do hotelu. Albo wdrapie się do namiotu, często znajdującego się na dachu samochodu. I tak w kółko, przez kilka dni.
Obiecuję, że kiedyś zrobię zdjęcie takiej wenezuelskiej plaży z szeregiem samochodów na niej. Zaparkowanymi jak najbliżej wody.

Na szczęście nie wszędzie tak jest. Są jeszcze nadmorskie oazy względnej ciszy. I właśnie w takiej, w domu znajomego przy Parku Narodowym Mochima, witałem ten 2014 rok. Był francuski szampan (Wenezuelczycy, zwłaszcza boliborżuazja, czyli ci którzy dorobili się dzięki Rewolucji Boliwariańskiej, uwielbiają się snobować na europejski luksus), owoce morza, były ognie sztuczne, były też Wenezuelki z nadmiernie powiększonymi piersiami. Ale muzyka była tylko nasza, bez potrzeby zagłuszania sąsiada. Miło było, nie przeczę. Ale już sobie obiecałem, że 2015 przywitam w miejscu ze śniegiem. Plaża może być na Wielkanoc.

Bo Wenezuelczycy mają trzy w roku okresy masowej Wędrówki Ludu. Trzy momenty w roku, gdy każdy stara się znaleźć nad morzem, miasta się wyludniają, a plaże zaludniają. Trzy okresy, które zaczynają się i kończą niewyobrażalnymi  korkami na wszystkich autostradach i głównych drogach kraju. Te okresy to Boże Narodzenie-Nowy Rok-pierwszy tydzień stycznia, Karnawał i Wielki Tydzień.

I lepiej wtedy nie przyjeżdżać na zwiedzanie Wenezueli. Bo hotele są pełne, ceny lecą w górę, a miejsc w lokalnych samolotach i autobusach zupełnie brakuje.

Mamy więc 2014. Powiem szczerze - nie mam pojęcia co on Wenezueli przyniesie. Aktualny model gospodarczy trzeszczy w szwach, co rusz gdzieś się pruje, a prezydent Maduro biega z dratewką próbując cerować największe dziury. Ale długo tak się nie da. Więc albo szybko władza się zdecyduje na znaczące, radykalne reformy, albo będzie tu jakaś spory kryzys. Status quo nie da się utrzymać.

Przyznają to, coraz częściej, nawet ludzie u władzy. Pożyjemy - zobaczymy.

Tymczasem wszystkim, na nadchodzące 12 miesięcy, życzę pomyślności, zdrowia i powodzenia w pracy bądź interesach.

niedziela, 22 grudnia 2013

Potęga wenezuelskiego przemysłu

Prawie cały dzisiejszy dzień spędziłem w sklepach. Żona wysłała mnie na świąteczne zakupy. Odwiedziłem w sumie 7 spożywczych supersamów (prywatnych i państwowych), rozsianych po całym Caracas. Oto bilans:

  • masło - urugwajskie, w trzecim sklepie
  • cukier - wenezuelski, w pierwszym i czwartym sklepie (za każdym razem po 2 kilo)
  • mąka pszenna - nie udało się kupić
  • mąka kukurydziana - wenezuelska, była w trzech sklepach
  • wołowina - brazylijska, w piątym sklepie
  • drób świeży - nie udało się kupić
  • wieprzowina świeża - nie udało się kupić
  • majonez - nie udało się kupić
  • ryż - ekwadorski, w pierwszym sklepie
  • fasola czarna - z Nikaragui, w drugim sklepie
  • olej do smażenia - nie udało się kupić, zastąpi go portugalska oliwa
  • mleko w kartonie - chilijskie, po odstaniu kolejki w ostatnim ze sklepów, tylko 2 litry na osobę
  • śmietana - nie udało się kupić
  • mleko w proszku - nie udało się kupić, zastąpi go "produkt na bazie mleka dla niemowląt od 1-go roku życia"
  • płyn do prania - meksykański, w pierwszym sklepie
  • paluszki słone - izraelskie, w ostatnim sklepie
  • ostre papryczki konserwowe (jalapeños) - nie udało się kupić
  • korniszony konserwowe - indyjskie, w pierwszym sklepie
  • krewetki mrożone - nie udało się kupić
  • łosoś - nie udało się kupić, ani surowego ani wędzonego
  • papier toaletowy - wenezuelski, był w prawie wszystkich sklepach
  • herbata czarna - nie udało się kupić
  • żarówki - nie udało się kupić, ani zwykłych, ani energooszczędnych
  • bombki choinkowe - nie udało się kupić (wszędzie mówili, że już dawno się skończyły)
Na szczęście mamy trochę bombek z lat minionych i jakoś tam zdołam przystroić kupioną kilka dni temu choinkę (świerk kanadyjski, z Kanady), który kosztował mnie 4-krotną wartość minimalnej wenezuelskiej pensji.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Aby pokazać do jaki jest stan wenezuelskiej gospodarki po 14 latach Rewolucji Boliwariańskiej - produkcja przemysłowa i rolnicza prawie zupełnie tu upadła, niemal wszystko - od żywności, przez lekarstwa, po gwoździe i śrubki - trzeba tu importować.

I ja wcale się nie skarżę. Przeciwnie. Ja jestem, jak już pisałem, tym zachwycony. To raj dla handlowców!

piątek, 29 listopada 2013

Czy polska konsul w Caracas jest amerykańskim agentem?

Takie pytanie usłyszałem dzisiaj w jednym z wenezuelskich ministerstw. Odwiedziłem je, aby wybadać na ile prawdziwe są powtarzane w Caracas od kilkunastu dni, plotki o wprowadzeniu państwowego monopolu na import.

Zapewniono mnie, że plotki są - póki co - nieprawdziwe. Albo niedokładne. Że jeśli jakiś monopol zostanie ewentualnie wprowadzony, to tylko sektorowy, np. dotyczący jakiejś grupy lekarstw. Co w sumie jest logiczne, bo tyle firm importowych jest w rękach bliskich osób przy władzy, że raczej mało jest prawdopodobne aby władza zdecydowała się na ucinanie ręki, która tak hojnie żywi ich rodziny.

Wizyta w ministerstwie przyniosła mimo wszystko pewną niespodziankę. Było to to wspomniane w tytule pytanie. Zadane mi ono zostało przez jednego z dyrektorów departamentu w tym ministerstwie. Wyjawił mi on, że wenezuelskie władze mają podejrzenia, że polska konsul w Caracas, pani Paula Fanderowska, współpracuje z amerykańskimi służbami.

Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że nic a nic na ten temat nie wiem. Że tak samo nie mam żadnych informacji wskazujących, że jest ona agentem, jak i takich które pozwoliłyby to wykluczyć. Że z panią konsul kontakt miałem tylko jeden raz i jedyne co z niego zapamiętałem, to że jest blondynką z dużym biustem. Pamiętam też, ale tego już panu dyrektorowi nie powiedziałem, że przyjęła mnie w zaskakująco obcisłej i krótkiej minispódnicze. I tyle.

Czemu o tym piszę? Nie wiem. Po prostu cała ta sytuacja i zadawane pytania były na tyle niezręczne, że muszę się tym podzielić. Zawsze starałem się trzymać z dala od wszelakich służb i mam nadzieję, że tak pozostanie.

PS. W sumie mogłem dodać jeszcze, na obronę pani Fanderowskiej, że jak na ewentualnego agenta to pani konsul ma ponoć bardzo słabe zdolności komputerowo-informatyczne.

czwartek, 19 września 2013

Dlaczego Wenezuela?

Kilka razy znajomi z Polski pytali się mnie, czy nie mam dość życia w socjaliźmie. Ja niezmiennie im odpowiadam, że to właśnie ten socjalizm sprawia że tutaj mieszkam. Gdyby go nie było, na pewno nie zdecydowałbym się, owe siedem/osiem lat temu, na wyjazd z Meksyku. Bo do Wenezueli sprowadziłem się po dwóch latach mieszkania w Meksyku właśnie.

Prosze jednak nie wnosić, że jestem ideowym lewicowcem. Nie jestem. Przeciwnie, poglądy mam mocno liberalne. Nie napiszę, że prawicowe, bo prawicowość w jest w Polsce dość dziwnie rozumiania - przecież taki PiS ma, tak naprawdę, niezwyle lewicowe spojrzenie na gospodarkę! Nie ma w Polsce żadnej nowoczesnej prawicowej partii. Niestety.

No ale przecież nie o Polsce ma być ten blog. Wróćmy więc do Wenezueli.

Wenezuelski socjalizm nie ma w sumie nic wspólnego z tym siermiężnym systemem, którą co niektórzy pamiętają pewnie jeszcze z PRL. To jego tropikalno-kapitalistyczna wersja. Mechanizmy niby są podobne, ale składniki zupełnie różne. Mamy więc, tak jak za komuny w Polsce, coraz bardziej centralnie planowaną i coraz bardziej upadającą gospodarkę. I tak jak w PRLu oparta jest ona na zupełnie fikcyjnych założeniach finansowych. Oficjalnie, niewykwalfikowany pracownik, zarabia tu równowartość 430 dolarów. Całkiem nieźle, prawda? Tylko, że to tylko propagandowe kłamstwo. Tak naprawdę minimalna pensja wynosi tutaj niecałe 65 dolarów miesięcznie. Bo na czarnym rynku, jedynym na którym dolary dostępne są tu bez ograniczeń, za jednego zielonego dać trzeba dzisiaj ponad 40 lokalnych boliwarów. A nie 6,4 jak liczy sobie rząd.

No i w ten sposób zbliżamy się do jądra biznesowej atrakcyjności Wenezueli. Ponieważ socjalistyczne centralne planowanie, oraz nierozmyślne nacjonalizacje doprowadziły do zapaści produkcyjnej tego kraju, niemal wszystko należy tu importować. Od papieru toaletowego, przez żywność (nawet nieprzetworzoną), po lekarstwa, czy materiały budowlane. Tutejsza opozycja twierdzi, że aż ponad 70 proc. tego co jest w Wenezueli konsumowane pochodzi z importu. I myślę, że opozycja może mieć tu rację.

Co więcej, rząd przy odpowiednich układach (czyt. łapówkach) daje wielu importerom dostęp do dolarów po oficjalnym kursie. A to sprawia, że nawet na jednej umiejętnie przeprowadzonej handlowo-importowej transakcji można stać się milionerem. I to liczonym w dolarach.

Bo podstawowa różnica z PRL-em polega na tym, że ten kraj leży na bardzo grubym materacu z dolarów. Czyli na ropie naftowej. Pieniędzy jest tu wbród. Tylko trzeba umiejętnie po nie sięgać. I nie być zbyt zachłannym. Trzeba też umieć się dzielić i okazywać wdzięczność.

Oczywiście nie jest to sport dla wszystkich. Robienie handlu w Wenezueli, bardziej niż gdzie indziej, zwłaszcza z agendami rządowymi, nie jest dla osób ortodoksyjnie uczciwych. Ale nie ma wyjścia, albo zaakceptujesz lokalne zasady gry, albo z niej wypadasz i jest po tobie. Czasem dosłownie. Ale, jak to mawiają: no risk, no fun. A ryzykiem trzeba po prostu umieć zarządzać.

Dlaczego więc Wenezuela? Bo jest biznesowym eldorado! Lepszym niż jakikolwiek inny kraj w Ameryce Łacińskiej!