niedziela, 22 grudnia 2013

Potęga wenezuelskiego przemysłu

Prawie cały dzisiejszy dzień spędziłem w sklepach. Żona wysłała mnie na świąteczne zakupy. Odwiedziłem w sumie 7 spożywczych supersamów (prywatnych i państwowych), rozsianych po całym Caracas. Oto bilans:

  • masło - urugwajskie, w trzecim sklepie
  • cukier - wenezuelski, w pierwszym i czwartym sklepie (za każdym razem po 2 kilo)
  • mąka pszenna - nie udało się kupić
  • mąka kukurydziana - wenezuelska, była w trzech sklepach
  • wołowina - brazylijska, w piątym sklepie
  • drób świeży - nie udało się kupić
  • wieprzowina świeża - nie udało się kupić
  • majonez - nie udało się kupić
  • ryż - ekwadorski, w pierwszym sklepie
  • fasola czarna - z Nikaragui, w drugim sklepie
  • olej do smażenia - nie udało się kupić, zastąpi go portugalska oliwa
  • mleko w kartonie - chilijskie, po odstaniu kolejki w ostatnim ze sklepów, tylko 2 litry na osobę
  • śmietana - nie udało się kupić
  • mleko w proszku - nie udało się kupić, zastąpi go "produkt na bazie mleka dla niemowląt od 1-go roku życia"
  • płyn do prania - meksykański, w pierwszym sklepie
  • paluszki słone - izraelskie, w ostatnim sklepie
  • ostre papryczki konserwowe (jalapeños) - nie udało się kupić
  • korniszony konserwowe - indyjskie, w pierwszym sklepie
  • krewetki mrożone - nie udało się kupić
  • łosoś - nie udało się kupić, ani surowego ani wędzonego
  • papier toaletowy - wenezuelski, był w prawie wszystkich sklepach
  • herbata czarna - nie udało się kupić
  • żarówki - nie udało się kupić, ani zwykłych, ani energooszczędnych
  • bombki choinkowe - nie udało się kupić (wszędzie mówili, że już dawno się skończyły)
Na szczęście mamy trochę bombek z lat minionych i jakoś tam zdołam przystroić kupioną kilka dni temu choinkę (świerk kanadyjski, z Kanady), który kosztował mnie 4-krotną wartość minimalnej wenezuelskiej pensji.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Aby pokazać do jaki jest stan wenezuelskiej gospodarki po 14 latach Rewolucji Boliwariańskiej - produkcja przemysłowa i rolnicza prawie zupełnie tu upadła, niemal wszystko - od żywności, przez lekarstwa, po gwoździe i śrubki - trzeba tu importować.

I ja wcale się nie skarżę. Przeciwnie. Ja jestem, jak już pisałem, tym zachwycony. To raj dla handlowców!

piątek, 29 listopada 2013

Czy polska konsul w Caracas jest amerykańskim agentem?

Takie pytanie usłyszałem dzisiaj w jednym z wenezuelskich ministerstw. Odwiedziłem je, aby wybadać na ile prawdziwe są powtarzane w Caracas od kilkunastu dni, plotki o wprowadzeniu państwowego monopolu na import.

Zapewniono mnie, że plotki są - póki co - nieprawdziwe. Albo niedokładne. Że jeśli jakiś monopol zostanie ewentualnie wprowadzony, to tylko sektorowy, np. dotyczący jakiejś grupy lekarstw. Co w sumie jest logiczne, bo tyle firm importowych jest w rękach bliskich osób przy władzy, że raczej mało jest prawdopodobne aby władza zdecydowała się na ucinanie ręki, która tak hojnie żywi ich rodziny.

Wizyta w ministerstwie przyniosła mimo wszystko pewną niespodziankę. Było to to wspomniane w tytule pytanie. Zadane mi ono zostało przez jednego z dyrektorów departamentu w tym ministerstwie. Wyjawił mi on, że wenezuelskie władze mają podejrzenia, że polska konsul w Caracas, pani Paula Fanderowska, współpracuje z amerykańskimi służbami.

Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że nic a nic na ten temat nie wiem. Że tak samo nie mam żadnych informacji wskazujących, że jest ona agentem, jak i takich które pozwoliłyby to wykluczyć. Że z panią konsul kontakt miałem tylko jeden raz i jedyne co z niego zapamiętałem, to że jest blondynką z dużym biustem. Pamiętam też, ale tego już panu dyrektorowi nie powiedziałem, że przyjęła mnie w zaskakująco obcisłej i krótkiej minispódnicze. I tyle.

Czemu o tym piszę? Nie wiem. Po prostu cała ta sytuacja i zadawane pytania były na tyle niezręczne, że muszę się tym podzielić. Zawsze starałem się trzymać z dala od wszelakich służb i mam nadzieję, że tak pozostanie.

PS. W sumie mogłem dodać jeszcze, na obronę pani Fanderowskiej, że jak na ewentualnego agenta to pani konsul ma ponoć bardzo słabe zdolności komputerowo-informatyczne.

czwartek, 19 września 2013

Dlaczego Wenezuela?

Kilka razy znajomi z Polski pytali się mnie, czy nie mam dość życia w socjaliźmie. Ja niezmiennie im odpowiadam, że to właśnie ten socjalizm sprawia że tutaj mieszkam. Gdyby go nie było, na pewno nie zdecydowałbym się, owe siedem/osiem lat temu, na wyjazd z Meksyku. Bo do Wenezueli sprowadziłem się po dwóch latach mieszkania w Meksyku właśnie.

Prosze jednak nie wnosić, że jestem ideowym lewicowcem. Nie jestem. Przeciwnie, poglądy mam mocno liberalne. Nie napiszę, że prawicowe, bo prawicowość w jest w Polsce dość dziwnie rozumiania - przecież taki PiS ma, tak naprawdę, niezwyle lewicowe spojrzenie na gospodarkę! Nie ma w Polsce żadnej nowoczesnej prawicowej partii. Niestety.

No ale przecież nie o Polsce ma być ten blog. Wróćmy więc do Wenezueli.

Wenezuelski socjalizm nie ma w sumie nic wspólnego z tym siermiężnym systemem, którą co niektórzy pamiętają pewnie jeszcze z PRL. To jego tropikalno-kapitalistyczna wersja. Mechanizmy niby są podobne, ale składniki zupełnie różne. Mamy więc, tak jak za komuny w Polsce, coraz bardziej centralnie planowaną i coraz bardziej upadającą gospodarkę. I tak jak w PRLu oparta jest ona na zupełnie fikcyjnych założeniach finansowych. Oficjalnie, niewykwalfikowany pracownik, zarabia tu równowartość 430 dolarów. Całkiem nieźle, prawda? Tylko, że to tylko propagandowe kłamstwo. Tak naprawdę minimalna pensja wynosi tutaj niecałe 65 dolarów miesięcznie. Bo na czarnym rynku, jedynym na którym dolary dostępne są tu bez ograniczeń, za jednego zielonego dać trzeba dzisiaj ponad 40 lokalnych boliwarów. A nie 6,4 jak liczy sobie rząd.

No i w ten sposób zbliżamy się do jądra biznesowej atrakcyjności Wenezueli. Ponieważ socjalistyczne centralne planowanie, oraz nierozmyślne nacjonalizacje doprowadziły do zapaści produkcyjnej tego kraju, niemal wszystko należy tu importować. Od papieru toaletowego, przez żywność (nawet nieprzetworzoną), po lekarstwa, czy materiały budowlane. Tutejsza opozycja twierdzi, że aż ponad 70 proc. tego co jest w Wenezueli konsumowane pochodzi z importu. I myślę, że opozycja może mieć tu rację.

Co więcej, rząd przy odpowiednich układach (czyt. łapówkach) daje wielu importerom dostęp do dolarów po oficjalnym kursie. A to sprawia, że nawet na jednej umiejętnie przeprowadzonej handlowo-importowej transakcji można stać się milionerem. I to liczonym w dolarach.

Bo podstawowa różnica z PRL-em polega na tym, że ten kraj leży na bardzo grubym materacu z dolarów. Czyli na ropie naftowej. Pieniędzy jest tu wbród. Tylko trzeba umiejętnie po nie sięgać. I nie być zbyt zachłannym. Trzeba też umieć się dzielić i okazywać wdzięczność.

Oczywiście nie jest to sport dla wszystkich. Robienie handlu w Wenezueli, bardziej niż gdzie indziej, zwłaszcza z agendami rządowymi, nie jest dla osób ortodoksyjnie uczciwych. Ale nie ma wyjścia, albo zaakceptujesz lokalne zasady gry, albo z niej wypadasz i jest po tobie. Czasem dosłownie. Ale, jak to mawiają: no risk, no fun. A ryzykiem trzeba po prostu umieć zarządzać.

Dlaczego więc Wenezuela? Bo jest biznesowym eldorado! Lepszym niż jakikolwiek inny kraj w Ameryce Łacińskiej!

środa, 31 lipca 2013

Zaczynam. Z siedmioletnim poślizgiem.

W Caracas, stolicy Wenezueli, mieszkam już od ponad siedmiu lat. I od ponad siedmiu lat obiecuję rodzinie w Polsce i znajomym, że zacznę pisać bloga. Bo - jak mówią ci, którzy od owych ponad siedmiu lat mnie do tego namawiają - trzeba "uchronić dla potomności" te wszystkie "boliwariańskie" absurdy, których bywam świadkiem. I przygody, których zdarza się mi być uczestnikiem. I chyba maja rację.
Zaczynam więc. Nie obiecuję, że będę pisał regularnie, bo - jak na absolwenta Politechniki przystało -pisanie nigdy nie było moją dobrą stroną, ale postaram się robić to jak najczęściej. Okaże się, czy będzie to raz w miesiącu, czy może jednak raz na tydzień.

Blog adresuje przede wszystkim do znajomych i rodziny w Polsce, ale jeśli ktokolwiek inny uzna moją "twórczość" za godną uwagi, to - oczywiście - będzie mi bardzo miło.